Zamknij

44 lata temu Dokonali niemożliwego i otworzyli nową erę w himalaizmie

14:59, 18.02.2024 . Aktualizacja: 15:06, 18.02.2024
reo

Do 1980 r. na najwyższe himalajskie szczyty nikt nie wspinał się zimą. 17 lutego na Mount Everest weszli Krzysztof Wielicki i Leszek Cichy, dzięki czemu dokonał się przełom

W drodze na szczyt ekipa się kurczyła z powodu problemów zdrowotnych, ci, którzy zostali, walczyli do samego końca

Władzom PRL nie spodobała się informacja, jakoby członkowie wyprawy nieśli ze sobą 4-metrowy krzyż, w rzeczywistości chodziło o 4-centymetrowy krzyżyk, który miał Andrzej Zawada

W redakcjach gazet i agencji w wielu krajach rozdzwoniły się telefony i rozbrzęczały teleksy. Prosto z Himalajów przyszła szokująca wieść: "Polacy jako pierwsi osiągnęli zimą najwyższy punkt kuli ziemskiej". Dla dumnych przedstawicieli świata himalaistów z państw bogatego zachodu to było jak policzek. Kiedy oni szli w góry, to tylko z wypasionym sprzętem, bez żadnej improwizacji po drodze.

Nie to, co ich "ubodzy krewni z Polski", którzy w ekwipunku mieli przedmioty własnoręcznie poprzerabiane z rzeczy służących do czego innego. Na przykład z okularów spawalniczych czy gogli narciarskich, tak aby mogły się przydać w wysokich górach.

Chyba nigdy później w historii himalaizmu, żadna polska wyprawa nie odbiła się szerokim echem na świecie jak ta Krzysztofa Wielickiego i Leszka Cichego. Jeśli himalaizm to sport, to ten wyczyn był jak rekord świata.

Jak gol w ostatniej sekundzie doliczonego czasu

Wyprawa w Himalaje to nie jest widowisko, które śledzi się z zapartym tchem, z pozycji widza i z wygodnej kanapy. A już na pewno nie było tak u progu lat 80. Czekało się na wieści ostateczne — jedną, góra dwie depesze. Wszystko, co działo się po drodze na szczyt, zostawało w głowach i odmrożonych częściach ciała śmiałków.

Zwykły człowiek dowiadywał się tylko czy zdobyli tę górę, czy zawrócili i nie zdobyli. To mniej więcej tak, jakby pójść do kina i zobaczyć tylko napisy końcowe, by szeptem w kilku zdaniach i pośpiechu dowiedzieć się, o czym był ten film i co spotkało jego bohaterów.

17 lutego 1980 o godz. 14.40 lokalnego czasu bohaterowie stali na szczycie. Nie byli powszechnie znani, w mediach przedstawiano ich jako dwójkę wspinaczy: Leszka Cichego z Warszawy i Krzysztofa Wielickiego z Wrocławia.

Depesza, która nadeszła do kraju, mówiła o tym, że 7 tygodni szturmowali najwyższy szczyt świata i że na niego weszli od przełęczy południowej. Tak jak pierwsi zdobywcy Mount Everestu w 1953 r., tyle że im sprzyjały nieco inne warunki.

Polska ekipa przed świtem opuściła przełęcz południową na 8 tys. m wysokości i ruszyła granią szczytową. Najpierw w kierunku tak zwanego wierzchołka południowego, potem do miejsca, gdzie znajdował się punkt triangulacyjny ustawiony przez Chińczyków, którzy szli tamtędy kilka lat wcześniej. Warunki były trudne, niezwiązany śnieg utrudniał wspinaczkę.

— Gdyby nie chodziło o Everest, to byśmy nie poszli — mieli mówić później polscy wspinacze, korzystający po drodze z aparatów tlenowych i zapasowych butli.

Podczas ataku szczytowego asekurował ich zespół złożony z czterech osób — Macieja Pawlikowskiego z Zakopanego, Krzysztofa Cieleckiego z Warszawy oraz dwóch miejscowych Szerpów. Trzeba było walczyć nie tylko z pogodą, ale i czasem, bowiem pozwolenie wydane przez nepalskie władze miało określony termin ważności.

Właściwie to przeterminowało się ono 15 lutego. Po wielu staraniach udało się je przedłużyć o dwa dni. Można więc powiedzieć, że Cichy i Wielicki strzelili gola w ostatniej sekundzie przedłużonego czasu meczu.

22 członków ekipy i "tylko" 80 tys. dolarów

Zanim wyprawa w ogóle doszła do skutku, zrodziła się w głowach. Miał ją poprowadzić Andrzej Zawada, ale brakowało chętnych. Wyjście zimą w Himalaje graniczyło z szaleństwem i masochizmem. Temperatura odczuwalna tam to minus 60 stopni, do tego zmaganie się z niedoborem tlenu, który wyniszcza organizm, wiatr, brud i choroba wysokościowa.

Do tego wciąż silnie zakorzenione było przekonanie, że zimą nie da się wejść na wysokość powyżej 7000 m. Autorem tego stwierdzenia był sir Edmund Hillary, pierwszy w historii zdobywca Everestu.

Andrzej Zawada postanowił zerwać z tym mitem, ale żeby zorganizować wyprawę, musiał niemal stanąć na głowie. Trzeba było nie tylko przekonać Polski Związek Alpinizmu, ale również Ministerstwo Turystyki. No i do tego zdobyć fundusze.

To ostatnie udało mu się zrobić, a zgromadzona na wyprawę suma wynosiła 80 tys. dol., co w krajach świata zachodniego wzbudziłoby tylko uśmiechy politowania. Musiało to jednak wystarczyć na utrzymanie 22-osobowej ekipy Polaków oraz kilku Szerpów.

Przygotowania tak naprawdę trwały latami. Jeszcze w listopadzie 1978 r. Zawada poleciał do Nepalu i Pakistanu walczyć o stosowne zezwolenia na wyprawę w sezonie 1979-1980. Zgoda została wydana rok później. Z Polski wspinacze wylatywali etapami i w grupkach: 7, 15 i 19 grudnia.

Na miejscu się aklimatyzowali i szykowali do wejścia. Ekipa topniała z dnia na dzień. Najpierw wspinaczy zaczęła nękać przywleczona z nizin grypa, która skutecznie osłabiała ich organizmy. Potem sprawę utrudnił huraganowy wiatr.

Wszyscy odczuwali poważny dyskomfort. — Żurka boli głowa, mnie szumi pod czaszką — mówił Wielicki. Krzysztof Żurek musiał zrezygnować jako jeden z pierwszych, kiedy złamał żebro. Janusza Mączkę wyeliminowały problemy żołądkowe, Kazimierz Olech i Ryszard Dmoch byli zbyt wyczerpani, gdy po 11 dniach cała wyprawa była już na wysokości 6500 m.

Ekipa się wspinała, ale co jakiś czas ktoś odpadał, mówił, że już nie da rady i schodził do bazy. Kolejny był Aleksander Lwów z Krakowa, który odmroził palce u rąk, a wcześniej cudem uniknął śmierci, gdy zapadł się pod nim lód. Wielicki też nie miał łatwo. Lekarz Robert Janik opatrywał jego odmrożone palce.

Ekipa kurczyła się w oczach

Było coraz trudniej. Od wyprawy odłączali się kolejni. Marian Piekutowski z powodu poważnych problemów żołądkowych, Jan Holnicki-Szulc dostał zapalenia nerwu międzyżebrowego, a Ryszard Gajewski złapał infekcję dróg oddechowych. Tym, którzy zostali "odmrażały się" nawet mózgi.

— Nagle przed oczami zaczęły mi latać czarno-czerwone plamy, a biały lśniący stok rozmył się gdzieś w oddali. Przez chwilę stałem tak zupełnie otumaniony. Traciłem wzrok... Przemknęło mi przez myśl, że może jednak trzeba było zabrać znalezioną po drodze na pół wyczerpaną butlę. Teraz wszystko zależało od oczu. Nie widząc drogi przed sobą, nie miałem żadnych szans — opowiadał Leszek Cichy w długiej rozmowie z Jackiem Żakowskim, która posłużyła do napisania książki pod tytułem "Rozmowy o Evereście".

— Znacznie gorsze od wstawania było ranne oddawanie moczu. Nie mówiąc już nawet o nocnym, ani załatwianiu się... Schodząc, wywinąłem kozła. Miałem kłopoty ze schodzeniem, bo dokuczały mi odmrożenia. Na odmrożonych dawniej palcach miałem jeszcze niewygojone przeszczepy. Przemrożona na nowo skóra zaczęła pękać, krwawić. Próbowałem nogi stawiać bokiem, żeby nie obciążać palców. I przez to się potknąłem. Gdybym nie wyhamował, to "po zawodach" — mówił, dając do zrozumienia, jak bliski był śmierci.

Czas jednak naglił. Do 17 lutego trzeba było zdobyć górę, ci zatem, którzy pozostali na wyprawie, musieli działać pod dodatkową presją. Trzeba było zatem się dość szybko wspinać. I w tym pośpiechu gdzieś zagubił się kierownik ekipy, Andrzej Zawada, gdyż Ryszard Szafirski nie zauważył, że jego kompan miał problemy z okularami. Zawada osiem godzin przesiedział w bezruchu, bojąc się, żeby nie spaść.

— Nie bardzo chciało mi się od razu wychodzić po niego, chyba da sobie radę — mówił Wielicki już na łamach książki Wojciecha Adamieckiego "Zdobyć Everest".

Trud, jakiego podejmowali się wspinacze każdego dnia, jest nie do wyobrażenia. Mroźne, niesprzyjające niczemu warunki i ciągła walka z pionowymi ścianami. Z przerwami na zakładanie obozów na kolejnych wysokościach, gdzie warunki do nabrania sił też do luksusowych nie należały. I tak cały styczeń.

Pod koniec miesiąca trzeba było się zatrzymać i zrobić wielodniową przerwę spowodowaną huraganowym wiatrem. Nikomu jednak nie przyszło do głowy, żeby się w tym wypadku poddawać.

Szczyt zdobyty, krzyż powiększony stukrotnie 

Wszystkie działania polskiej ekipy na Mount Evereście były jak sport drużynowy. Każdy pracował nie tylko dla siebie, ale też dla pozostałych członków wyprawy. Raczej wątpliwe było, że wszyscy staną na szczycie, tak jak nie wszyscy piłkarze strzelają gole dla konkretnej drużyny w danym meczu.

Wielu ekspertów od himalaizmu zwracało tu uwagę na Zygmunta Andrzeja Heinricha. Bez niego nie odbywała się żadna znacząca polska wyprawa w najwyższe góry świata. A to on głównie zakładał kolejne obozy, wieszał poręczówki czy rozprowadzał zespoły i obmyślał taktykę.

W lutym 1980 r. na szczyt mieli wejść tylko najmłodsi, a nie Heinrich czy Zawada. W ostatni dzień, na który obowiązywało pozwolenie, na dachu świata stanęli Cichy i Wielicki, którzy wbili polską flagę.

Narzekali tylko, że zdjęcia nie wyszły takie, jak trzeba, bo na górze mieli ze sobą tylko plastikowy aparat słabej jakości. Wieść o ich wyczynie rozeszła się po całym świecie. Gratulacje wysłał panujący wtedy w Polsce I sekretarz PZPR Edward Gierek.

17 lutego 1980 roku – a więc dokładnie 44 lata temu – Polacy zdobyli Mount Everest (8848 m)! 

Było to pierwsze w historii zimowe wejście na Dach Świata. O godz. 14.40 czasu lokalnego Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki dotarli na sam szczyt.

Polacy zawsze byli ambitnym narodem! -  napisał Premier Mateusz Morawiecki

(.)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%